Bezimienny bohater
Inspirowane opowiadaniem Czarny Kolos Roberta E. Howarda (autora przygód Conana)
Dla Sary z podziękowaniami za wparcie, Paweł.
Bezimienny Bohater
Księżniczka Sara siedziała na tronie i rozmasowywała skronie. Głowa bolała ją coraz bardziej, tymczasem narada zdawała się nie przynosić żadnych rezultatów. Natokh, o którym mówiło się, że parał się czarną magią, przestał stwarzać pozory i niemal jawnie szykował się do najazdu na niewielkie królestwo Korandii. Z początku zaoferował księżniczce małżeństwo, aby w ten podły sposób spróbować osiągnąć swoje cele. Sara, nie kryjąc obrzydzenia, odprawiła jego poselstwo, zdając sobie jednak sprawę, że teraz pozostało już tylko sposobić się na wojnę. Niestety przeciwnik dysponował potężną armią-konglomeratem. Podporządkował swej woli wiele orczych hord, ściągali także do niego wszelkiej maści bandyci i banici. Dzięki napadom i rabunkom stać go było na zasilenie swych oddziałów najmitami. Dzięki magii czy innym diabelskim sposobom zawarł pakt z pustynnymi nomadami. Wreszcie miał swoich ulubionych Czarnych Wojowników, którymi lubił się przechwalać. Łotrzy ci nosili ciężkie czarne pancerze imitujące umięśnione ciała i rogate hełmy z przyłbicami w kształcie wykrzywionych w nienawistnym grymasie twarzy. A dowodził nimi oszpecony blizną Ali-Akara, który, jeśli wierzyć plotkom, poddał swe ciało potwornym rytuałom, aby być szybszym i bardziej wytrzymałym. Razem do kupy było tego od dziesięciu do nawet dwunastu tysięcy zbrojnych. Korandia mogła tej przemocy przeciwstawić po mobilizacji skromne dwa tysiące żołnierzy, z czego połowa była naprawdę coś warta, a drugą połowę stanowili pospiesznie dozbrojeni wieśniacy i mieszczanie. Choć trzeba przyznać, że i jedni, i drudzy wierni byli swej pani oraz zdeterminowani bronić rodzin przed najeźdźcą.
Sara spojrzała po doradcach. Oddać główne dowództwo lordowi Borandowi, to jak zrzec się władzy – zaraz zaprowadziłby swoje porządki. Rycerz Serentiusz był wzruszająco lojalny, do tego biegły w szermierce, lecz młody, o gorącej krwi i bez doświadczenia na polu bitwy. Arystokraci Radol i Harsyd – nadawaliby się obydwaj, jednak uczynić generałem jednego z nich, znaczyło urazić drugiego, a do tego nie można było dopuścić. Morale wojska i tak było niskie, nie należało psuć go jeszcze kłótniami wśród dowództwa. Oczy panującej nad Korandią padły na Pawła – nadwornego kronikarza o egzotycznym imieniu.
– Co radzisz, skrybo – zapytała zmęczonym głosem.
– Wyrocznia, księżniczko, udaj się po radę do wyroczni.
I były to pierwsze słowa na tej naradzie, przeciwko którym nikt z zebranych nie zaoponował.
* * *
Wróciła od wyroczni księżniczka Sara i oznajmiła:
– Duchy Przodków przemówiły. Podobno w moich lochach znajduje się barbarzyńca i awanturnik w jednej osobie. Człowiek, który wywołał burdę i pobił czterech miejskich strażników, którzy chcieli go aresztować, bo nie zapłacił za miód w tawernie. Potem jednak zmógł go wypity trunek – zasnął i dopiero wtedy go ujęto. Można go poznać po nieprawdopodobnym wzroście i muskulaturze, której nie powstydziłby się sam Conan Cymeryjczyk.
– Zaiste, pani, wczoraj wtrąciłem do lochu łotra, którego opisujesz – rzekł zadziwiony rycerz Serentiusz.
– Sprowadź go tutaj natychmiast.
– Chcesz oddać dowództwo jakiemuś obcemu łachmycie?! – obruszył się lord Borand.
– Chciałam go tylko sprowadzić przed moje oblicze i przepytać – odparała księżniczka Sara. – Lecz spodobał mi się twój pomysł, lordzie, i możliwe, że nie jest on sprzeczny z wolą przodków.
Lordowi zbielały wargi – tak mocno zacisnął je z wściekłości, zmilczał jednak.
– Ależ nie musisz po mnie posyłać, pani! – rozległ się nagle potężny głos.
Wszyscy zebrani spojrzeli na śmiałka, który rzekł te słowa. Doradcy zaaferowani naradą, dopiero teraz uwagę zwrócili, że jeden ze strażników ma imponujące wzrost i posturę. Rycerz Serentiusz natychmiast dobył miecza, lecz Sara wstrzymała go ruchem ręki.
– Kim jesteś?! – zapytała ostro. – Wytłumacz się!
– Cha! – zaśmiał się awanturnik. – Jestem tym, którego szukacie. Zbiegłem z twojego lochu, bo siedzenie w nim mi się sprzykrzyło. I tyle byście mnie widzieli, ale raz, że muszę odzyskać miecz, który mi podstępnie zabraliście, a dwa, przyznam, że zaciekawiła mnie wasza dyskusja.
– Jak śmiesz! – oburzył się Radol.
– Żadnego miecza nie dostaniesz! – dodał Harsyd. – I zaraz nauczę cię szacunku dla naszej księżniczki.
– Spokój – przywołała podwładnych do porządku Sara. – Jak ci na imię, zbiegu?
– Imię swe zachowam dla siebie – odparł bezczelnie barbarzyńca.
– Jak zatem się do Ciebie zwracać?
– Jak wam się podoba. Może być Bezimienny.
– Dobrze, Bezimienny, rozwiń zatem swoją myśl, co takiego zaciekawiło cię w naszej rozmowie.
– Padło w niej pewne imię. Natokh. Jest to psi syn, z którym mam i ja swoje porachunki. Chętnie się z nim dla was rozprawię, jeśli tylko podarujecie mi dziesięć tysięcy bizunów. No i zwrócicie mi mój miecz.
Kwota, którą wymienił awanturnik była zawrotną, przeto trudno się dziwić, że wzbudziła powszechne oburzenie.
– Jak śmiesz stawiać warunki… – zakrzyknął lord Borand, lecz księżniczka Sara przerwała mu wpół zdania.
– Spokój! – zawołała.
– Rzekłeś Bezimienny – wtrącił się kronikarz – że i ty masz zatarg z Natokhiem. Więc możliwość dokonania na nim zemsty będzie nagrodą samą w sobie. Miecz ci zwrócimy, ale nie rozumiem, czemu mielibyśmy ci coś płacić?
– Cha! – zaśmiał się swym zwyczajem nieokrzesaniec. – Podobasz mi się, cherlaku! Niech będzie pięć tysięcy bizunów, ale klnę się na Tafarela, że to moja ostateczna oferta. Płaćcie lub szukajcie sobie innego dowódcy.
Księżczniczka oszacowała wypłacalność królestwa i szanse swoich wojsk w starciu z oddziałami Natokha.
– Zgoda, barbarzyńco, ale zanim wypłacę ci tak ogromną sumę musisz wyjawić mi jaki masz plan.
– Wiem, że pustynni nomadzi już pustoszą rubieże twojego królestwa. Wezmę swoich najemników i rozprawię się najpierw z nimi. Wy w tym czasie poprosicie o wsparcie swoich sąsiadów. Potem połączymy nasze wojska i rozbijemy żołdaków Natokha w pył! Cha! Oto mój plan!
– – Masz pod sobą najemników? – zdziwił się arystokrata Radol.
– Myślisz, że nie próbowaliśmy prosić sąsiadów o pomoc? – dodał Harsyd.
– Ten plan to absurd! – skomentował lord Borand.
– To prosiliście za słabo – stwierdził Bezimienny, ignorując kompletnie lorda. – Powiedzcie im, że jeśli Korandia padnie, oni będą następni, więc nie robią wam żadnej łaski. I tak, mam pod sobą trzy setki zaprawionych w boju wojaków, którzy pójdą za mną w ogień.
– Kiedy nomadów nastających na nasze granice jest dwa tysiące! – wykrzyknął rycerz Serentiusz.
– Cha! Jeden mój łobóz wart jest dziesięciu pustynnych nomadów, więc to ja mam przewagę liczebną!
– Księżniczko – odezwał się Paweł. – Sądzę, że nie doceniamy naszego nowego sojusznika. Przed chwilą myślałem, że mamy do czynienia z silnym, ale jednym wojownikiem, teraz okazuje się, że jest ich trzystu. Kto wie, co okaże się jeszcze za chwilę? Jestem za tym, aby oddać mu jego miecz, jak i dowodzenie nad wojskami Korandii. Kto wie, czy to nie jedyna nadzieja. A ja, za twoim pozwoleniem, wybiorę się z misją dyplomatyczną do naszych sąsiadów i jeszcze raz poproszę o pomoc.
Księżniczka zawahała się. W zasadzie miała tylko jedną wątpliwość – zdawała sobie sprawę, że jeśli wybierze butnego najemnika na głównego generała, to urazi wszystkich swoich doradców. Tylko czy miała inne wyjście?
* * *
Lord Borand bardzo się zdziwił, widząc Bezimiennego prowadzącego nie tylko swoich najemników, ale też dwa tysiące pustynnych nomadów.
– Co to ma znaczyć?! – wykrzyknął arystokrata. – Zdradziłeś nas?!
– Cha! Przeciwnie – wyszczerzył zęby zapytany. – Wyzwałem najsilniejszego z nomadów na pojedynek. Zabiłem go i wataha uznała mnie za nowego wodza. Nie mogę się doczekać miny Natokha, kiedy zobaczy, że dwa tysiące jego nomadów przeszło na naszą stronę!
Wszyscy doradcy księżniczki Sary spojrzeli po sobie. Trudno było im ukryć podziw dla tajemniczego przywódcy najemników. Tchnął nadzieję w ich serca, że zwycięstwo jest możliwe. Jeśli ktoś miał pokonać czarnoksiężnika, to tylko on. Nadzieja zatliła się również w sercu samej Sary, która uparła się towarzyszyć swoim wojskom, co istotnie podniosło morale żołnierzy. Tylko stary Harsyd nadal miał obiekcje, których nie omieszkał wyrazić.
– Twoje dokonania są zadziwiające. Jakby nie było podwoiłeś liczebność naszej armii. Mimo to boję się, że dasz się ponieść emocjom. Stosunek sił to nadal dwa i pół tysiąca zbrojnych przeciwko dziesięciu tysiącom na korzyść naszego nieprzyjaciela. Do tego dochodzi jeszcze magia Natokha, o której wiemy bardzo niewiele. Nie zapominaj o tym.
– Cha! Tak. Ale każdy nasz żołnierz jest warty czterech ich żołnierzy, więc to my mamy przewagę liczebną! Spokojnie staruszku. O magii tej łajzy akurat wiem to i owo. Nie zaskoczy nas. Musicie tylko bezwględnie mnie słuchać i trzymać się ułożonego przeze mnie planu bitwy.
* * *
Bezimienny narzucił mordercze tempo. Wojska Korandii i towarzyszący im od niedawna nomadzi wkroczyli na pustynne rubieże. Mimo prażącego słońca oddziały maszerowały zatwardziale. Normalnie żaden dowódca nie zmusiłby żołnierzy do takiego wysiłku, ale dziwny ten osiłek swoimi czynami zdobył powszechne zaufanie. Wyglądało na to, że doskonale znał pustynię i postanowił, że wyda bitwę przeciwnikowi w konkretnym miejscu. Pospieszał oddziały, aby zdążyły zająć pozycje, które sobie upatrzył.
Księżniczka miała mieszane uczucia. Z jednej strony odkąd pojawił się barbarzyńca w jej sercu zrodziła się nadzieja, z drugiej zastanawiała się, czy nie oddając w jego ręce dowodzenia, nie postawiła zbyt pochopnie wszystkiego na jedną kartę.
I kiedy tak nad tym rozmyślała, pierwszy błąd Bezimiennego wyszedł na jaw. Okazało się mianowicie, że armie Notahka bynajmniej nie czekały biernie a również ruszyły obsadzić dogodne pozycje. Poprzedniego dnia burza piaskowa rzuciła w oczy ludziom i wierzchowcom pustynny pył. A kiedy rano kurzawa opadła, odsłoniła Korandczykom i najemnikom hufce nieprzyjaciela. Nieprzeliczone mrowie orków i ludzi wydawało się cokolwiek zaskoczone obrotem sytuacji.
– Cha! – zaśmiał się tylko awanturnik i rzucił. – Znacie plan bitwy. Nomadzi i piechota wysunięte do przodu. Uważajcie, bo po prawej ręce macie ruchomie piaski. Moi najemnicy i kawaleria niech czeka po lewej stronie nieco z tyłu na rozkazy.
– Nie! – zaoponował żywo lord Borand. – Atakujmy teraz, póki są zaskoczeni! Kawaleria wejdzie w nich jak w masło! Piechota powinna biec tuż za nami! Zaskoczenie zniweluje przewagę liczebną! Teraz albo nigdy!
– Nie! – ryknął Bezimienny. – Chcesz nas wygubić, durniu?! Trzymać się planu!
– Pani! – Borand zwrócił się do księżniczki. – Decyduj! To nasza jedyna szansa! Jeszcze chwila i nieprzyjaciel się otrząśnie.
Sara spojrzała na zdezorientowane szeregi nieprzyjaciela. A potem na awanturnika.
– Ja… nie wiem… Naprawdę nie wiem! – krzyknęła w rozpaczy.
– Ah!! Głupi barbarzyńca! – ryknął lord. – Do ataku! Szarża na nieprzyjaciela, komu życie miłe!
I, nie czekając, spiął konia w kierunku wroga, licząc chyba, że porwie za sobą wszystkich żołnierzy.
– Stać! – wrzasnął Beziminenny.
Pięćset jazdy należącej do Boranda ruszyło w ślad za swoim dowódcą. Po chwili wahania arystokrata Radol również wydał rozkaz szarży. Harsyd za to nakazał wstrzymać się swoim oddziałom. Rycerz Serentiusz poszedł za jego przykładem. I nagle szyderczy śmiech przeszedł przez wydmy. Ognisty pocisk uderzył z mocą w jazdę lorda Boranda, zabijając konie a jeźdźców w najlepszym wypadku rzucając w piasek. Dezorientacja przeciwnika okazała się być iluzją, która prysła natychmiast. Orkowie i ludzie stali w równych szeregach, które spadły niczym grom z jasnego nieba na powalonych kawalerzystów. Rozpoczęła się rzeź, której nikt już nie mógł zapobiec. Nieliczni podwładni arystokraty Radola zdołali zbiec – Borand i jego konni zginęli wszyscy. Orkowie wrzasnęli w dzikim triumfie i pobiegli w stronę pozostałych oddziałów Korandii.
– Durny głupiec, kto wie, czy nie zabił nas wszystich – rzekł sam do siebie Bezimienny, głośno jednak zakrzyknął w stronę żołnierzy. – Puścicie to płazem tym psubratom?! Bo ja nie! Unieście tarcze, wystawcie włócznie! Zgotujemy draniom krwawą kaźnię! Łucznicy!
To mówiąc, wyszedł na przód, lecz oddziałom kazał zostać dwa kroki za sobą. Sformowane z mieszczan oddziały strzeleckie wypuściły strzały. Dwa razy groty zdążyły skropić atakujących, nim nastąpiło zderzenie. Wielu napastników ponabijało się na włócznie lub zostało stratowanych przez własnych towarzyszy. Jednak impet natarcia był tak wielki, że poczynił straty obrońcom i zmusił ich do cofnięcia.
Barbarzyńca szerokim zamachem miecza zmiótł pierwszego orka. Drugi wpadł w niego z furią jednak najemnik dał mu odpór i po chwili rozkroił niemal na pół. Trzeci, tym razem człowiek, zadał śmiertelny cios, lecz niedoszła ofiara wykonała nieprawdopodobny unik i odpłaciła zabójczym kontratakiem. Jeszcze jeden trup i wytworzyło się półkole wokół najemnika. Dawał on tym samym ulgę, ale i inspirację ludziom walczącym dwa kroki od niego. Ci cofali się z wolna pod naporem sługusów Natohka, ale każdy krok w tył kosztował drogo nacierających. Trup ścielił się gęsto.
Księżniczka stała pośród usytuowanych w drugiej linii strzelców i szacowała siły. Na razie, pomimo śmierci lorda Boranda bitwa szła wcale nieźle, jednak zdawała sobie sprawę, jak szybko może się to zmienić. Kolejne hordy nieprzyjaciół napierały na szyk obrońców – w każdej chwili mogły go przełamać, a gdyby do tego doszło, nastąpiłby niechybny koniec. Dziewczyna poczuła wszechogarniającą bezsilność – nie mogła nic zrobić poza zagrzewaniem do boju swoich żołnierzy. Łucznicy wypuszczali strzały tak szybko, jak mogli. Czyniły one nieprzyjaciołom straty, ale księżniczka ze strachem dostrzegła, że w kołczanach pozostało już bardzo niewiele pocisków, podczas gdy nieprzyjaciół cały czas przybywało. U boku Sary stał rycerz Serentiusz. Jednak nagle dostrzegł coś za linią walczących i ruszył w tamtą stronę.
Porwany bitewnym szałem Bezimienny zarąbał już ósmego przeciwnika, ale oddalił się za bardzo od cofającej się linii swoich sojuszników. Jeden z orków, sprawniejszy niźli jego ziomkowie, raził ostrzem szabli bok wojownika. Spóźniony unik uratował życie, lecz nie zapobiegł trafieniu. Trysnęła krew. Zamachnął mieczem w odwecie barbarzyńca, ale sprytny przeciwnik też znał sztukę uników i uchylił się przed klingą. Szaleńczym piruetem uszedł ostrzu szabli i młota jeszcze jednego nieprzyjaciela osamotniony najemnik, ale tylko na chwilę – nadal pozostawał w zasięgu morderczych uderzeń. Wprawnym zamachem miecza pozbył się właściciela młota, lecz jego miejsce zastąpił inny. I tak najgorszy był zbrojny w szablę szermierz. Rzucił się rozpaczliwie w bok dowódca Korandczyków, zyskując cenną chwilę. Wpadł nawet na jeszcze kolejnego nieprzyjaciela, którego rąbnął bez wahania głową. Cudem odbił wymierzone w siebie ostrze. Kontrował szerokim wymachem klingi, zmuszając do cofnięcia się dwóch nieprzyjaciół i zyskując kolejny moment.
Rycerz Serentiusz natarł wściekle jak nigdy w życiu. Pozbył się stojącego mu na drodze zbira i mógł razić atakujących Bezimiennego. Tak też uczynił. Jeden padł celnie trafiony, ale ork z szablą znów wywinął się spod cięcia. Ranny najemnik musiał pozbyć się przeciwnika za plecami, toteż nie pomógł w porę młodzieńcowi, który przyszedł mu z odsieczą. Serentiusz dosięgnął jeszcze jednego wroga, lecz kiedy jego miecz utkwił na chwilę w ciele ofiary, ork z szablą wykorzystał swój moment. Brzeszczot zagłębił się w czerepie dzielnego młodzieńca. Morderca niezbyt długo święcił swój triumf – Bezimienny odrąbał mu rękę w sekundę później. Sam przypłaciłby to życiem, ale już z pomocą przyszli mu porwani zapałem Serentiusza Korandczycy. Mur tarcz osłonił krwawiącego przywódcę. Włócznie przebiły czterech najbardziej nastających nieprzyjaciół. Jednak teraz, kiedy zabrakło walczącego na przedmurzu dowódcy, orcze hordy natarły ze zdwojonym impetem.
– Cha! – zaśmiał się w głos barbarzyńca do księżniczki Sary. – Opatrz mnie dziewko. No co się tak patrzysz? Przydaj się na coś! To dopiero początek bitwy!
I miał rację najemnik. Kiedy Korandczycy pod naporem żołdaków czarnoksiężnika cofnęli się dostatecznie daleko, wierny zastępca Bezimiennego – Aliasz – wykonał powierzone mu zadanie co do joty. Pozostawieni w odwodzie najemnicy otoczyli półksiężycem od lewej flanki napierające hordy Natohka. Dzięki szczegółowym instrukcjom, przyjętej formacji i dyscyplinie trzystu ludzi okrążyło od lewej flanki znacznie liczniejsze siły i poczęło dźgać pikami zdezorientowanego wroga. Napierający dotąd orkowie i ich poplecznicy nie przewidzieli takiego obrotu sytuacji i dali się całkowicie zaskoczyć. Znaleźli się w morderczym kotle – na prawo ruchome piaski, w które byli spychani, na lewo las pik, a na wprost odciążeni Korandczycy i nomadzi, którzy odzyskali rezon – poddani Sary przestali się cofać, ustabilizowali szyk i wkrótce przeszli do kontrataku.
A jednak do pełnej klęski Natohka zabrakło konnicy, która mogłaby teraz zajechać nieprzyjaciela od tyłu i zaszarżować, zamykając okrążenie. Zauważył ten słaby punkt Ali-Akara – prawa ręka czarnoksiężnika. Jego Czarni Wojownicy pozostali w odwodzie.
– Masz w zanadrzu jeszcze jakieś czary, panie? – zapytał czarny zabójca.
– Owszem! – uśmiechnął się nienawistnie Natohk. – Zaraz ich bohaterski przywódca zginie bolesną śmiercią.
Jeden z sługusów przyniósł szablę zwinnego orka. Ostrze było zroszone krwią Bezimiennego. Tego tylko było trzeba do rzucenia potwornego zakazanego czaru. Czarnoksiężnik zlizał odrobinę posoki i wykonał serię skomplikowanych gestów. I wtedy stało się coś dziwnego. Magia została odbita i ugodziła samego Nathoka.
– Arrrgh! – ryknął z bólu. – To ten barbarzyńca, który uciekł z mojego lochu! Jego miecz! Jest magiczny! Poraził mnie moim własnym zaklęciem! Ratuj mnie Ali-Akaro!
Wezwany na pomoc zaśmiał się szyderczo w odpowiedzi.
– Ty stary bezużyteczny głupcze – powiedział beznamiętnie.
– Co to ma znaczyć?! – wykrzyknął czarnoksiężnik.
Lecz jego podwładny nic już nie rzekł, zamiast tego przebił mieczem wijącego się w cierpieniu maga. Uderzył w szyję, oddzielając głowę od reszty ciała. Chciał rozstrzygnąć sprawę jednym cięciem – nawet umierający czarodziej mógł być niebezpieczny lub powstać z martwych.
– Czarni Wojownicy! – wykrzyknął zabójca. – Nadeszła godzina próby! Pokażcie mi czy jesteście warci swojego miana!
Ciemni jak sama noc żołnierze ruszyli za swym przywódcą. On sam postanowił uderzyć w pikinierów, którzy poczynili tak wielkie straty wśród wojsk najeźdźców. Tłum orków i innych sojuszników był tak gęsty, że nie pomagał a wręcz przeszkadzał. Zaczęli więc Czarni wycinać swoich sprzymierzeńców. Kiedy dotarli wreszcie do podwładnych barbarzyńcy, kilku nabiło się na osadzone na długich drzewcach groty. Jednak sam Ali-Akara nieprawdopodobnie zwinny odbił mieczem wszystkie nakierowane na siebie ciosy, piruetem przeszedł pomiędzy pikami i potężnym uderzeniem rozpłatał tarczę wraz z trzymającą ją ręką pierwszego najemnika. Poziomym cięciem zabił drugiego, potem trzeciego. Przez tak powstały wyłom przedarli się i pozostali zabójcy. Rozpoczęła się jatka straszliwa. Doskonale wyszkoleni przez swojego dowódcę zaciężnicy nie ustępowali mrocznym przeciwnikom, ale zabójczo skuteczny Ali-Akara przechylał szalę zwycięstwa na swoją stronę. Żaden, który stanął mu na drodze nie mógł się z nim równać. Wprawni weterani padali jeden po drugim od jego precyzyjnych cięć, które omijały wszystkie zastawy i osłony.
Aliasz zmiarkował, co się dzieje. Jeśli mieli jeszcze wygrać, musiał koniecznie wyeliminować czarnego diabła. Z najwyższym trudem, ale przebił nastającego na niego oponenta. Nie chcąc tracić cennego czasu tylko odepchnął innego i wściekle zaszarżował na mordercę czarnoksiężnika. Postawił wszystko na jedną kartę, wyprowadzając morderczy atak, ale odsłaniając się jednocześnie. Zaatakowany jednak odbił cios z łatwością, jakby od niechcenia. W chwilę później zastępca Bezimiennego już nie żył. Nikt nawet nie zauważył klingi – tak szybko leciała. Inni żołnierze po tak rychłej śmierci przywódcy wpadliby pewnie w panikę, ale nie zatwardziali najemnicy zahartowani przez niepokornego barbarzyńcę. Bili się dalej. Poddać się lub uciekać nie było w ich zwyczaju.
Powiadomiony przez gońca o śmierci swojego zastępcy niedoszły wybawca Korandii i księżniczki Sary postanowił zmierzyć się ze straszliwym mordercą pomimo odniesionej wcześniej rany. Wprawdzie na pomoc przybywał właśnie kronikarz Paweł na czele czterystu jeźdźców lekkiej jazdy. Wątłą pomoc wynegocjował od krnąbrnych sąsiadów, ale przybył w samą porę, bo teraz liczył się każdy żołnierz. Niemniej istniało ryzyko, że Ali-Akara sam jeden wytnie wszystkich swoich wrogów. Wyglądało, że nie męczył się wcale a mordowanie sprawiało mu przyjemność.
– Zapłacisz za śmierć Aliasza, szubrawco! – ryknął Bezimienny, kiedy dotarł na miejsce walki, powalił przy okazji jednym zamachem dwóch Czarnych Zabójców.
Rzeźnik spojrzał tylko znacząco na opatrzony bok barbarzyńcy i roześmiał się triumfalnie. Przedwcześnie. Ostrze magicznego miecza mignęło tak szybko, że tylko ponadnaturalny refleks i szybkość Czarnego uratowały go przed niechybną śmiercią. W dodatku został zepchnięty do defensywy – sypały się na niego kolejne sztychy i cięcia. Odbił je wszystkie i wkrótce złapał rytm, odzyskał rezon. Kontratakował. Ranny wcześniej Bezimienny wybronił się wprawdzie, ale ciut za wolno – został draśnięty w ramię. Zwarły się ostrza. Osiłek kopnął magicznie wzmocnionego przeciwnika w goleń a potem poprawił uderzeniem głową. Nakrył się nogami Ali-Akara, lecz znów uratowały go ponadnaturalne zdolności. Kto inny straciłby przytomność, on natychmiast wykonał przewrót w tył i nadstawił miecza. Nadział się na nań zbyt brawurowo nacierający najemnik. Nie była to jeszcze rana śmiertelna, ale widać było, że sługus zła jest nadal niebezpieczny. Zaczęli krążyć wokół siebie niczym wygłodniałe tygrysy. Tuż obok pierzchali ludzie i orkowie – sąsiedzka kawaleria rozsmarowywała ich po pustyni na spółkę z nomadami. Bili się jeszcze tylko Czarni Zabójcy. Sypnął haniebnie piaskiem siłaczowi w oczy nieuczciwy szermierz, ale czegóż się spodziewać po takim przeciwniku. Przeszedł pod instynktownym wymachem oślepionego siłacza i ugodził w jego lewą rękę. Teraz morderca czarnoksiężnika zaczął zachodzić oponenta od zranionego boku. Znalazł sposób i był spokojny, choć w życiu nie spotkał tak zajadłego adwersarza. W przelocie zabił innego najemnika, który akurat znalazł się w zasięgu ostrza. Jakby pacnął muchę – nie więcej kosztowało go to wysiłku. Bezimienny obracał się i wściekle machał mieczem. Przecinał tylko powietrze a jeden nierozważny atak przypłacił kolejnym draśnięciem. Męczył się coraz bardziej. Krew powoli uchodziła z czterech ran. A i bandaż w miejscu gdzie ugodził wcześniej ork przesiąkł czerwienią. Ruchy olbrzyma stały się niezborne. Piruet napastnika i na ciele wykwitła piąta już rana. Ali-Akara poprawił przez plecy. Mógł zabić, ale chyba bawił się z przeciwnikiem. Przebrał nogami w mylącym zwodzie ciała i barbarzyńca zwalił się ciężko w piasek pustyni pod wpływem swojego własnego niecelnego ciosu. Podniósł się jednak. Warknął dziko i natarł znowu. Czarny Zabójca uniknął lekko, ruchy miał jak baletnica i uderzył płazem miecza w kark. Któryś z najemników chciał ruszyć na pomoc przełożonemu – inny go powstrzymał. Kto by się zbliżył do umagicznionego rzeźnika, ten zginąłby niechybnie. Ktoś strzelił z łuku, ale morderca odbił strzałę z pogardą. Sojusznik księżniczki Sary uderzył raz jeszcze. I raz jeszcze gruchnął o ziemię. Wstał na równe nogi. Ścisnął mocniej miecz. Oddychał ciężko. Ali-Akara pewny swego położył miecz przed swoimi stopami. Wydawał się ledwo zmęczony jak po krótkim truchcie. Jego przeciwnik odwrotnie słaniał się z wyczerpania i utraty tchu.
– A teraz zginiesz pomiocie! – wrzasnął mimo to i runął do ataku.
Większość szermierzy zapewne by uległa w obliczu tak nieobliczalnego ciosu. Lecz Czarny Zabójca okręcił się lekko – ostrze minęło go o włos – błyskawicznie schylił się po swój miecz i przebił na wylot dzielnego awanturnika. Wyciągając oręż z ciała nieprzyjaciela perfidnym ruchem pogłębił jeszcze ranę. Trafiony padł na piasek – tym razem ostatecznie – do końca trzymając w ręku broń.
Zwycięzca rozejrzał się triumfalnie po przerażonych twarzach najemników, nomadów i obrońców Korandii. Nikt nie zamierzał go atakować. Mógł sobie odejść – jak gdyby nigdy nic. Być może chciał tak zrobić, ale podszedł jeszcze do nieruchomego ciała barbarzyńcy.
– Muszę oddać sprawiedliwość i przyznać, że nikt tak długo…
Naraz Bezimienny podniósł się i dźgnął Akarę w brzuch. Zaraz potem opadł z powrotem w objęcia pustyni. Czubek miecza wyszedł przez plecy ofiary. Stało się to tak szybko, że nikt, w tym sam trafiony, nie zdążył nawet mrugnąć.
Cud? Przedśmiertny wyczyn? Determinacja mściciela? Przewrotny żart bogów? Nikt ze świadków nie był w stanie odpowiedzieć na te pytania. Bo też nikt ze świadków nigdy nie widział czegoś podobnego. Kronikarz Paweł napisał potem podobno, że ugodzony Czarny Zabójca uśmiechnął się tylko i powiedział:
– Sukinkot!
Po czym legł tuż obok swojego przeciwnika.
Bitwa była skończona.
Księżniczka Sara kazała potem zbudować w tym miejscu pomnik dla Bezimiennego bezczelnego bohatera, który ocalił Królestwo Korandii przed najeźdźcą-czarnoksiężnikiem.
KONIEC